poniedziałek, 14 maja 2012

Moje Książki





...  W końcu ich ujrzał. Na szerokiej drodze przebiegającej obok hotelu, ukazało się czoło upiornego pochodu. Maszerowali ławą, nadzy i dzicy, wypełniając swoją masą całą szerokość drogi. Na ich czele szła grupa potężnych nagich mężczyzn z głowami ogolonymi na łyso, twarze natomiast mających okolone potężnymi brodami. Na wielkich brzuchach dźwigali oni olbrzymie bębny, w które walili z całych sił, specjalnie do tego celu przeznaczonymi pałkami, wybijając przy tym ponury i jednostajny rytm. Rytm dziki i złowróżbny, pełen nietajonej groźby i agresji, niosący zapowiedź destrukcji i unicestwienia. To było przerażające i Henryk mimo iż ze swojej natury bardzo odważny, poczuł jak po plecach przebiegają mu ciarki. Pomyślał przy tym, że jeśli jest piekło, to tam diabły muszą ten właśnie rytm, wybijać potępieńcom ...
Góra Gór Tom 1

 Jego niepokój rósł teraz w postępie niemal geometrycznym a serce waliło mu jak młotem.  Był już tak blisko, że zaczął rozróżniać wszystkie szczegóły czarnej tablicy. Najpierw zobaczył litery, wysokie na kilkanaście centymetrów w górnym fragmencie, niżej nieco mniejsze, nie ogarniając jednak jeszcze całego napisu. Wyrżnięte był one głęboko w kamieniu. Jeszcze jeden uczyniony przez niego krok i oto widział już cały napis i wtedy nogi się pod nim ugięły. Napis bowiem brzmiał:
Góra Gór Tom 2

Realnie oznacza to postępującą degradację człowieka jako istoty wyższej, humanistycznej. Ważne przy tym jest zrozumienie rzeczy najważniejszej, otóż ludzkie osiągnięcia w dziedzinie nauk technicznych i związanych z tym nowoczesnych technik, w niczym tej podstawowej dla ludzkiej rzeczywistości zasady nie zmieniają. To jest właśnie żelazne i niezbywalne prawo systemu organizacji życia Społecznego który aktualnie zdominował całą ludzką rzeczywistość. System ten z racji jego najważniejszego skutku oddziaływania na istoty ludzkie nazwałem Animalizmem. 
Animalizm


Potem był werdykt jury pracującego pod kierunkiem profesora Cormona, przyznający mu najwyższe odznaczenie oficjalnego Salonu, Wielki Złoty Medal a także szereg dodatkowych nagród. Niemal natychmiast w ślad za tym jego wielkim zwycięstwem, przyszło to wszystko o czym do tej pory tak marzył. Sukces !!! To obecnie stało się faktem.
Vincent Profesjonalista

 - Nie masz łobuzie, ty zdychająca beczko złota racji, nazywając mnie gnijącym śmierdzielem. Ja może i śmierdzę ale jeszcze nie gniję i to zapewniam Cię potrwa jeszcze dość długo. Ty za to bydlaku, ty opasła beczko złota, za chwilę rzeczywiście przekształcisz się w kupę gnijącego ścierwa. To już dosłownie za chwilę, nie pozostała Ci już nawet minuta. I co Ci teraz Człowieku po Twoim złocie. Zdradziło Cię ono, zostałeś teraz samego z twoim zdychaniem. Teraz nie masz już nic, co więcej już za chwilę Ciebie nie będzie.
Co to wszystko warte


 Powoli docierała do niego świadomość, że teraz to on jest don Kichotem. Upewnił się o tym całkowicie, gdy obejrzawszy się do tyłu spostrzegł, że w pewnej odległości, podąża za nim na ośle, niewątpliwy Sancho Pansa. Tak, nie mogło być już żadnych wątpliwości, don Kichot to on sam. Poczuł się szczęśliwy.
Przypadek Petera Pfeilla

 Jakie są konsekwencje takich faktów, nie trudno chyba się domyślić. Społeczeństwo poddane trującemu wpływowi chciwości i egoizmu, systematycznie je degenerującemu, ulega tym wpływom w coraz większym stopniu. Etyka staje się dla jego członków określeniem coraz bardziej relatywnym i mało precyzyjnym, pozbawionym stałych fundamentów, jako że zmiana systemu wartości, przesuwającemu się coraz bardziej w kierunku aksjologii handlowej, gdzie wszystko jest oceniane w kategoriach zysku i wszystko ma swój ekwiwalent pieniężny, deformuje zupełnie ich ogląd świata.
Etyka - 30.09.2004

– No i co pan na to, panie Naphta, co pan na to powie? Widzi pan co tu jest napisane. Jak pan w obliczu tego może się jeszcze upierać. – W odpowiedzi Naphta, gwałtownym ruchem wyrwał książkę z rąk Settembriniego, po czym powtórzył jego operację przeszukiwania stron sprzed chwili, następnie zaś, trafiwszy na poszukiwany przez siebie fragment powieści, z tryumfem wskazał mu palcem miejsce mające w jego opinii świadczyć na jego rzecz. Przez chwilę trwał tak w geście tryumfu, po czym wrzasnął:
Marzenie

 
Ludzie nie zdający sobie sprawy z jego niewidzialnej obecności, nie hamowali się zupełnie, mówiąc rzeczy często dla jego ojca a więc i dla niego niewymownie przykre. Poznał wtedy co znaczy, ludzka bezinteresowna zawiść, a także jak wiele osób, nie tylko wcale go nie żałowało, i nie myślało nawet o tym, aby mu w jakikolwiek sposób pomóc, ale nawet czerpało jakby z jego nieszczęścia, jakąś osobistą satysfakcję.
Humanus

 Czymś, co ma swój Sens Istnienia tylko wtedy, kiedy przyczynia się do realizacji tego, co Demiurg Kreator, sobie zamierzył. Tak więc decyzja Człowieka o niepodjęciu się Misji, zaprzecza sensowi jaki nadano Jego Istnieniu. Człowiek zatem może dokonać wyboru sprzecznego z zamierzeniami Demiurga, jednocześnie jednak pozbawia swoje Istnienie tego Sensu, jaki leży u podstaw Jego Bytu. Znowu więc pojawiło się pytanie – „Być, albo też nie być”. Może on przecież wybrać „Nie być”.
Sens Bytu

Jasne księżycowe światło zalewało swoim widmowym blaskiem, całą widoczną przestrzeń, wycinając z mroku nocy, ciemne bryły do-mów i majaczące głęboką czernią niewyraźne kształty dużych drzew. Gdzie-niegdzie w budynkach widać było okna rozświetlone światłem zapalonych ża-rówek. Ponieważ jednak była to pora głębokiej nocy, świateł tych było niewiele i może dlatego właśnie ich nikły w ogólnie ciemnej perspektywie blask, budził uczucie jakiejś nostalgii, czy może tęsknoty. 
Maciek

To było najzupełniej normalne. Tego właśnie należało oczekiwać. Ale ten dziwny człowiek? Skąd u diabła on się tu wziął? Przecież selekcja tych wszystkich, którzy mogli się znaleźć dzisiaj we wnętrzu kościoła była tak niezwykle ścisła. Skąd zatem ten przedziwny cudak?  Ten zaś ubrany był w dziwaczną białą szatę i rzemienne sandały na gołych stopach. 
Powrót Mesjasza

 Joanna jak dziś pamiętała, ten uroczysty dla ich domu dzień. Ojciec specjalnie w tym celu, wziął w fabryce wolny dzień, gdyż aby kupić instrument, musiał się udać do odległego o ponad 70 kilometrów, miasta wojewódzkiego. Wstał bardzo wcześnie, ale uprzedzona o jego planach Joasia, tego ranka spała bardzo lekkim snem i gdy tylko ojciec zaczął się po mieszkaniu krzątać, przebudziła się niemal natychmiast. Miała wtedy 5 lat.
Jeden Dzień z życia Joanny.

 
Leżał tam czas jakiś. Do przytomności przywróciło go uczucie że ktoś go mocno szturcha. Oprzytomniawszy ujrzał że z obu jego stron, stoją dwie gigantyczne mrówki. Po chwili zrozumiał, że mrówki są normalnej wielkości, jedynie trochę większe od niego, a ich rzekomy ogrom pochodzi z zupełnie zmienionych proporcji jego nowego świata. Teraz dopiero zrozumiał, jak straszliwymi potworami są mrówki. Wyglądały one jak jacyś niesamowici rycerze z baśni o potworach, zakuci w czarne z niebieska, stalowo opalizujące zbroje.
Zdarzenie


Skrawki wędlin były nieco wyschnięte, ale na pewno nie były popsute.
Zafundował ich sobie cały kilogram. Dokupił do tego za trzy złote, trzy kilo kapusty kiszonej. Wymiesza to wszystko, doda soli i już będzie miał wielki gar bigosu. Obiady i kolacje, co najmniej na tydzień. Kupił jeszcze bochenek chleba i 5 kilo ziemniaków. Został już co prawda, prawie bez pieniędzy, ale za to czuł się bezpieczny. Wiedział że przez najbliższy tydzień, nie zazna głodu. Zaniósł to wszystko do domu.
 Jeden Dzień Z Życia Bezrobotnego


Leżał w wielkiej płaskiej cynowej kadzi, wraz z licznymi współuczestnikami swojej niedoli. Kadź wypełniona była kawałkami lodu, boleśnie parzącymi swoim mroźnym dotykiem jego niczym nie osłonięte ciało. Oprócz lodu w kadzi było również pewna niewielka zresztą ilość wody, co dawało trochę ulgi jego skrzelom, rozpaczliwie poszukującym rozpuszczonego w wodzie tlenu. Obecność wody w kadzi nie była skutkiem jej celowego tam umieszczenia; po prostu w ciepłym pomieszczeniu lód zaczynał się roztapiać i stąd się wzięła właśnie ta woda. Mała ilość tlenu i niska temperatura sprawiły że Karp znajdował się w stanie bliskim letargowi, w każdym razie jego świadomość była mocno przytępiona. Mimo tego bardzo cierpiał.
Karp

Koniki polne rzecz jasna nie potrafią mówić, ale jakoś tam umieją się porozumiewać, przekazując sobie na poły telepatycznie, na poły mową znaków wszelkie informacje dla siebie istotne. Konik Polny zbliżył się do Flory - bo wiedział już że piękna muzykantka tak właśnie się nazywa. Wyczuł w niej ochotę do zacieśnienia wspólnej znajomości i do wspólnych figlów. W chwilę później już wirowali w powietrzu. Takich skoków i takich lotów Konik Polny jeszcze do tej pory nie zaznał. Wykonywali najprzeróżniejsze ewolucje, to kręcili śruby to rozkoszowali się swobodnym lotem, latając w powietrzu to pojedyńczo to wspólnie. Głównie jednak wspólnie, połączeni razem jakąś naturalną harmonią. To była prawdziwa rozkosz.
Konik Polny


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lizawietta





 

Kilka dni temu, ktoś z moich dobrych znajomych bezpośrednio po zapoznaniu się z treścią wszystkich moich kocich opowiadań, powiedział mi w trakcie naszej wspólnej rozmowy:
– Wiesz co Stary, przeczytałem te twoje trzy opowiadania o kotach i nie powiem, nawet mi się one naprawdę spodobały. Szczególnie przypadła mi do gustu ta opowieść o Maćku. Tyle że wszystkie one niestety, kończą się tak smutno. Prawdę mówiąc dość mam smutków w życiu codziennym, wszakże nasza obecna rzeczywistość naprawdę nam ich nie szczędzi. Ale znam też twojego obecnego kota. Po prawdzie to wygląda on bardzo zabawnie, może by tak zatem, coś o nim?
Pomyślałem sobie wtedy; jak to się czasem dziwnie składa. Kiedyś kilka lat temu napisałem opowiadanie o kocie. Było nawet dość blisko do jego wydrukowania, w końcu jednak nic z tego nie wyszło. Potem już nie napisałem o żadnym kocie nawet jednego słowa i nagle proszę. W ciągu bardzo krótkiego czasu, napisałem dwie kocie opowieści i wygląda na to, że niebawem napiszę trzecią. Tyle czy naprawdę napiszę? No bo co właściwie można napisać o stworzeniu, które poza tym, że ma jak na kota dość oryginalny zwyczaj leżenia na plecach, prowadzi tak skrajnie jednostajny i uregulowany tryb życia, w dodatku jeszcze śpiąc po 18 – 20 godzin na dobę. Kiedy jednak przez chwilę zastanowiłem się nad dotychczasowym losem Lizawietty, niespodziewanie uświadomiłem sobie, że także w jej życiu miały miejsce wydarzenia dramatyczne, a nawet niezwykle dramatyczne, godne być może ich opisania.
Zacznę może od początku, jako że jedno z owych wydarzeń miało miejsce dokładnie na początku, znanej mi historii jej życia. Jesteśmy pośrodku obszernej wolnej przestrzeni, jednego z ostatnich osiedli mieszkaniowych, nie przypominających zagrożonej twierdzy. Zabudowa szeroka, domy stoją swobodnie z dala od siebie, nie ma wysokiego, metalowego ogrodzenia najeżonego groźną palisadą, ostrokończystych sztachet. Nie widzi się też krat w oknach, ani uzbrojonych strażników strzegących tej skupionej zwykle na niewielkiej przestrzeni, twierdzy. Dziwne to jakieś wszystko. Wolną przestrzeń przecinają asfaltowe alejki. Po jednej z nich spaceruje grupa kilku osób. Rozmawiają zapewne o czymś wesołym, co można założyć słysząc jak ich rozmowę przeplatają głośne śmiechy. Nagle coś się stało. Oto rozbawione osoby zamilkły, ucichł ich śmiech. Uwaga ich wszystkich skoncentrowała się na małym, może dwumiesięcznym kotku, który za nimi podążał, głośno przy tym płacząc. Kotek był przezabawny, jego bure futerko do złudzenia przypominało kolce jeża. Jednak jego płacz, wcale zabawny nie był. Było oczywistym, że zwierzątko zostało porzucone i że jeśli nie znajdzie się ktoś, kto się nim w miarę szybko zaopiekuje, musi nieuchronnie zginąć.
Tym razem kotek miał szczęście, jako że w grupie znajdował się chłopiec o czułym sercu, lubiący zwierzęta. Nie minęło więc wiele czasu gdy kotek chlipał mleczko, z podstawionego mu spodka. Na razie więc kotek był bezpieczny, ale rzecz nie była jeszcze bynajmniej zakończona. Okazało się bowiem, że w mieszkaniu do którego przybył, były już inne zwierzęta, mogące być dla małego kotka bardzo niebezpieczne. Jednym z nich był duży pies. Z tym kotek zapewne jeszcze by się jakoś dogadał, jeśli to można tak określić. Z drugim jednak, dużym, waranowatym jaszczurem, nie dogadał by się on z całą pewnością. Trzeba więc było niestety pomyśleć, o innym, bardziej bezpiecznym miejscu pobytu dla kotka. Traf chciał, że matka owego opiekuńczego chłopca, była bliską koleżanką mojej żony, stąd też dobrze wiedziała o tym, że moja żona bardzo lubi koty a także, iż w chwili obecnej nie ma u nas w domu kota. Po dwóch dniach już był. Początkowo nazywaliśmy go z racji jego cudacznego futra Jeżowcem. Potem gdy po jakimś czasie jego futerko wygładziło się a zwierzak okazał się być panienką, nazwaliśmy ją Lizawiettą.
Kolejne dramatyczne wydarzenie w życiu Lizawietty nastąpiło w kilka miesięcy później. Lizawietta nieźle już podrosła, ale do wielkości dorosłego kota brakowało jej jeszcze sporo. Było upalne lato. Tego dnia jak zwykle o poranku otworzyłem okno, aby przed wyjściem do pracy, przewietrzyć mieszkanie. Lizawietta wskoczyła na parapet wyglądając z ciekawością na szeroki świat. Zajęty szykowaniem się do wyjścia. nie miałem czasu aby się nią zajmować. Przed opuszczeniem domu zamknąłem okno, po czym wyszedłem z mieszkania. Lizawietty na oknie nie było, pomyślałem więc, że pewnie już się napatrzyła do woli i poszła gdzieś załatwiać jakieś inne swoje, kocie sprawy. Najpewniej wlazła gdzieś w któryś, z ulubionych przez siebie zakamarków i zasnęła. Tak przecież zdarzało się najczęściej.
Gdy po południu powróciłem do domu, pierwszym co zwróciło moją uwagę była nieobecność przy drzwiach, zwykle witającego mnie kota. To było zastanawiające. Niebawem powróciła z przedszkola córeczka, a kotek nadal się nie pojawił. To już zmuszało do myślenia, wtedy też rozpoczęły się coraz bardziej gorączkowe poszukiwania.
Kota jednak nigdzie nie było. I wtedy uprzytomniłem sobie, okoliczności towarzyszące mojemu wyjściu do pracy. Zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim, co poprzedzało moje opuszczenie mieszkania. – Ostatnim miejscem gdzie widziałem naszego zwierzaka było otwarte okno. Czyżby zatem ... – Natychmiast wybiegłem przed dom licząc na to, że biedny i pewnie bardzo przestraszony kotek, ukrył się w którejś z przykrytych potężnymi żelaznymi kratami, poziomych wnęk okiennych. Sam upadek z wysokości parteru, nie mógł dla kota być niebezpieczny. To jedno było pocieszające.
Traf chciał, że poprzedniej nocy na drodze biegnącej wzdłuż naszego domu, zginął kot. Ktoś kto usunął zabitego kota z jezdni, rzucił go właśnie na kratę jednego z piwnicznych okien. Była ona naszemu oknu najbliższa i tam też jak się okazało, siedziała nasza biedna kotka, głodna i przerażona. Wyobrażam sobie, co przeżywał biedny zwierzak, sam poza domem bez jedzenia a na dobitek jeszcze, mając niemal bezpośrednio nad głową nieżywego kota. Nie dziwi mnie zatem to, że po takich przeżyciach, Lizawietta nigdy już więcej na dwór nie wyszła, mimo iż siedzenie na parapecie i wyglądanie przez okno, nadal było jej ulubioną rozrywką.
Następne wydarzenie z gatunku dreszczowców, dotyczyło tylko mojej własnej osoby, jako że Lizawietta uczestniczyła w nim wyłącznie biernie. Znowu było lato i panowały ogromne upały, które tego właśnie roku dokuczyły wszystkim w sposób szczególny. Nic dziwnego więc, że wszystkie okna w swojej górnej części, pozostawały przez całą noc otwarte. Rodzina na parę dni opuściła mnie, byłem w domu sam z towarzyszącą mi Lizawiettą.
Któregoś dnia przebudziwszy się rankiem stwierdziłem, że wbrew temu co się zwykle działo, Lizawietty nie było nigdzie w pobliżu. Nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż nie było w tym w końcu, nic nadzwyczajnego. Wstawszy z łóżka jak zwykle udałem się do kuchni, aby obsłużyć kota napełniając mu jedzeniem jego miseczkę. To była zawsze pierwsza czynność jaką robiłem po przebudzeniu. Niepokój odczułem dopiero wówczas, kiedy moje czynności w kuchni nie wywołały żadnej kociej reakcji. Zwykle to właśnie Lizawietta swoim domaganiem się nakarmienia, kierowała moje kroki w stronę kuchni. Z czasem przeszło to w nawyk.
Tym razem kota jednak nie było, nie przyszedł także na moje wołanie. Obszedłem całe mieszkanie usiłując ją odnaleźć, nadal niestety bez żadnego skutku. To już było niepokojące, najgorsze jednak zdarzyło się w chwilę później, kiedy powróciłem do pokoju i otworzyłem okna na całą szerokość. Oto niemal na wprost okna na trawniku leżał zabity kot. Musiał go w nocy potrącić jakiś pojazd. Kot ten był dokładnie tak samo umaszczony jak Lizawietta. Taki sam pręgowany buras, czy zatem może dziwić iż w moim przekonaniu musiała to być Lizawietta. Przecież w domu jej najwyraźniej nie było, nie przyszła nawet na wołanie do miski, choć zwykle to ona wymuszała mój marsz do kuchni. Co innego jednak, mogłem wtedy pomyśleć. Myśl o tym, że w nocy Lizawietta wskoczyła na górną część okna, po czym zeszła na ziemię (mieszkamy na parterze, a więc nie miała by z tym kłopotów) narzucała się sama przez się. Tam zachłysnąwszy się wolnością a pozbawiona jakiegokolwiek doświadczenia łatwo mogła się stać ofiarą, szybko jeżdżących samochodów. Przecież jezdnię dzieliło od naszego okna, zaledwie kilkanaście metrów.
Czułem się jak sparaliżowany. Z przerażeniem myślałem; co powiem mojej małej córeczce, która Lizawiettę kochała tak bardzo. Myślałem wtedy – Muszę chyba wymyślić jakieś mniej tragiczne wyjaśnienie, może na przykład powiedzieć jej, że kotka po prostu od nas uciekła. To na pewno byłoby dla niej, o wiele mniej bolesne. I wtedy właśnie poczułem jak coś ociera się o moją nogę. Spojrzałem i oniemiałem. Tak, to była właśnie pogrzebana już niemal przeze mnie Lizawietta. Stała obok mnie i wpatrywała się we mnie swoimi żółto – zielonymi oczami.
Teraz zgodnie z chronologią zdarzeń przyszła pora na wydarzenie najbardziej nieprawdopodobne, niezwykle dramatyczne które cudem tylko nie skończyło się dla Lizawietty tragicznie. Nie było mnie wtedy w domu i wszystko to co się wówczas zdarzyło znam wyłącznie z opowiadania osób w nim uczestniczących. Pierwszą rzeczą która rzuciła mi się w oczy, natychmiast po moim wejściu do pokoju stanowiącego centralny punkt naszego mieszkania, była kompletnie przemoczona Lizawietta siedząca na jego środku i intensywnie wylizująca swoje mokre futerko. Z miny żony od razu wywnioskowałem, że zdarzyło się coś paskudnego i to wnioskując po zaskakującym wyglądzie naszej kotki, niechybnie musiało się wiązać z jej osobą. Tknięty złym przeczuciem, przyjrzałem się jej szczególnie dokładnie, nic jednak nadzwyczajnego poza faktem iż była cała mokra nie zdołałem dostrzec. Była cała i chyba najzupełniej zdrowa, tak to przynajmniej wyglądało. Co zatem się stało?
W końcu żona zaczęła opowiadać o wszystkim co się niedawno wydarzyło. Początkowo, poczuwając się chyba trochę do winy czyniła to odrobinę niechętnie, mimo tego jednak stopniowo ukazał się cały przebieg tego budzącego grozę, zupełnie niezwykłego zdarzenia. Otóż żona przygotowała na dzień dzisiejszy pranie. Załadowała brudną bielizną pralkę automatyczna, po czym na chwilę wyszła z łazienki. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, aby Lizawietta weszła do jej wnętrza i prawdopodobnie ułożyła się wygodnie do spania. Ponieważ o ile wiem, poprzednio nigdy tego nie czyniła zaskoczenie było zupełne. Żona zamknęła pralkę następnie zaś, wykonawszy wszystkie konieczne do tego czynności uruchomiła ją,  po czym spokojnie opuściła łazienkę przechodząc do kuchni. W chwilę później usłyszała niezbyt głośne drapanie, skojarzyła to natychmiast z kotem, który często ostrzył sobie pazury w wyznaczonym do tego dla siebie miejscu. Coś tu jednak było nie w porządku. Drapanie było jakieś inne i dochodziło nie z tego miejsca co zwykle. I wtedy nagle przyszło olśnienie. Nagłe niezbyt określone przeczucie zmaterializowało się w jednej chwili w jasno określoną myśl. Żona biegiem powróciła do łazienki, spojrzała na pralkę i zamarła ze zgrozy; za szybą oddzielającą od łazienki piorącą się bieliznę, widać było kręcącego się zgodnie z ruchem wirującego bębna kota. Dalej wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie. Pralka został natychmiast wyłączona i otwarta, chlusnęła woda zalewając łazienkę a wraz z nią z wnętrza pralki wypłynęła Lizawietta cała i zdrowa, bardzo jedynie przemoczona.
Ostatnim z wydarzeń jakie chciałbym jeszcze opisać był niecodzienny, bojowy wyczyn Lizawietty, kotki co prawda dużej i mocnej no ale przecież tylko kotki. Wszystko to co wówczas miało miejsce, wydarzyło się przy mnie jest więc to relacja bezpośredniego świadka. Pewnego dnia odwiedziła nas w naszym mieszkaniu pewna pani, właścicielka średniej wielkości psa, zaliczanego do psów myśliwskich. Zdarzyło się to nie po raz pierwszy i jak zwykle towarzyszył jej pies. Ponieważ był to pies myśliwski, widząc w tym zagrożenie dla naszej Lizawietty zamykaliśmy ją wtedy w drugim pokoju. Jakoś tak się jednak tym razem stało, że albo drzwi były niedokładnie zamknięte, albo też być może otworzyła je nasza mała jeszcze wówczas córeczka. Jakby jednak nie było stało się tak, że ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w pokoju gdzie przebywała owa pani ze swoim myśliwskim psem, niespodziewanie dla wszystkich pojawiła się nasza kocica.
Wydarzenia które w chwilę później nastąpiły miały przebieg tak błyskawiczny, że żadna interwencja kogokolwiek, zupełnie nie była możliwa. Tym co natychmiast rzuciło mi się w oczy był niecodzienny wygląd Lizawietty. Jak już pisałem Lizawietta jest kotką dużą, tak dużą jak spory kocur, teraz jednak jakby jeszcze urosła, wydawało się że jest co najmniej dwa razy większa niż zwykle. Wpatrując się w psa płomiennymi ślepiami cicho okrążyła go na przygiętych łapach, po czym znalazłszy się tuż poza nim wykonała nagły skok lokując się na jego grzbiecie, tuż poza głową. Wbiła się w jego skórę wszystkimi pazurami, zębami chwytając go za kark. Trudno jest opisać szok i przerażenie zaatakowanego psa. Kocia operacja musiała go chyba także nieźle zaboleć, bo zwierzę wyjąc z przerażenia i bólu rozpoczęło dziki galop wokół stołu. Widowisko jakim nas Lizawietta wówczas uraczyła, było jedynym w swoim rodzaju; wyglądała ona niczym jeździec na grzbiecie oszalałego konia galopującego pełnią sił.  Oto znowu Dawid rozgromił Goliata! Wszystko to trwało jedynie krótka chwilę, szybka interwencja sprawiła, iż zwierzęta zostały rozłączone, bojowa kotka została zamknięta w drugim pokoju, a w dalszym ciągu mocno przerażony pies cicho skomląc, tulił się do swojej właścicielki. Nauka udzielona owemu psu nie poszła w las. Jak opowiadała jego właścicielka, od tej pory kiedy tylko będąc ze swoją panią na spacerze, dojrzał on na ulicy jakiegokolwiek kota, natychmiast chował się poza nią. Czy Lizawietta także się czegoś nauczyła, tego niestety nie jestem w stanie stwierdzić, jako że jak na razie dalszych okazji dla sprawdzenia tego, jeszcze nie było.
Pisząc o tym wszystkim, mam w chwili obecnej w polu swojego widzenia bohaterkę opisanych tu, autentycznych wydarzeń. Siedzi sobie wygodnie na miękkim, wyściełanym krześle i o dziwi nawet nie śpi. Patrzy przed siebie szeroko otwartymi, wielkimi nawet jak na kota oczami, cała zastygła w bezruchu i tylko jej uszy są w nieustannym ruchu, wyłapując wszelkie dochodzące do nich dźwięki. Patrząc na to ciche, spokojne i tak łagodne z pozoru zwierzątko, aż trudno jest uwierzyć, że opisane tu historie, naprawdę mogły się jej przydarzyć.

15 listopada 2005.
Romuald Mioduszewski


sobota, 31 marca 2012

Moje Książki





...  W końcu ich ujrzał. Na szerokiej drodze przebiegającej obok hotelu, ukazało się czoło upiornego pochodu. Maszerowali ławą, nadzy i dzicy, wypełniając swoją masą całą szerokość drogi. Na ich czele szła grupa potężnych nagich mężczyzn z głowami ogolonymi na łyso, twarze natomiast mających okolone potężnymi brodami. Na wielkich brzuchach dźwigali oni olbrzymie bębny, w które walili z całych sił, specjalnie do tego celu przeznaczonymi pałkami, wybijając przy tym ponury i jednostajny rytm. Rytm dziki i złowróżbny, pełen nietajonej groźby i agresji, niosący zapowiedź destrukcji i unicestwienia. To było przerażające i Henryk mimo iż ze swojej natury bardzo odważny, poczuł jak po plecach przebiegają mu ciarki. Pomyślał przy tym, że jeśli jest piekło, to tam diabły muszą ten właśnie rytm, wybijać potępieńcom ...
Góra Gór Tom 1

 Jego niepokój rósł teraz w postępie niemal geometrycznym a serce waliło mu jak młotem.  Był już tak blisko, że zaczął rozróżniać wszystkie szczegóły czarnej tablicy. Najpierw zobaczył litery, wysokie na kilkanaście centymetrów w górnym fragmencie, niżej nieco mniejsze, nie ogarniając jednak jeszcze całego napisu. Wyrżnięte był one głęboko w kamieniu. Jeszcze jeden uczyniony przez niego krok i oto widział już cały napis i wtedy nogi się pod nim ugięły. Napis bowiem brzmiał:
Góra Gór Tom 2

Realnie oznacza to postępującą degradację człowieka jako istoty wyższej, humanistycznej. Ważne przy tym jest zrozumienie rzeczy najważniejszej, otóż ludzkie osiągnięcia w dziedzinie nauk technicznych i związanych z tym nowoczesnych technik, w niczym tej podstawowej dla ludzkiej rzeczywistości zasady nie zmieniają. To jest właśnie żelazne i niezbywalne prawo systemu organizacji życia Społecznego który aktualnie zdominował całą ludzką rzeczywistość. System ten z racji jego najważniejszego skutku oddziaływania na istoty ludzkie nazwałem Animalizmem. 
Animalizm


Potem był werdykt jury pracującego pod kierunkiem profesora Cormona, przyznający mu najwyższe odznaczenie oficjalnego Salonu, Wielki Złoty Medal a także szereg dodatkowych nagród. Niemal natychmiast w ślad za tym jego wielkim zwycięstwem, przyszło to wszystko o czym do tej pory tak marzył. Sukces !!! To obecnie stało się faktem.
Vincent Profesjonalista

 - Nie masz łobuzie, ty zdychająca beczko złota racji, nazywając mnie gnijącym śmierdzielem. Ja może i śmierdzę ale jeszcze nie gniję i to zapewniam Cię potrwa jeszcze dość długo. Ty za to bydlaku, ty opasła beczko złota, za chwilę rzeczywiście przekształcisz się w kupę gnijącego ścierwa. To już dosłownie za chwilę, nie pozostała Ci już nawet minuta. I co Ci teraz Człowieku po Twoim złocie. Zdradziło Cię ono, zostałeś teraz samego z twoim zdychaniem. Teraz nie masz już nic, co więcej już za chwilę Ciebie nie będzie.
Co to wszystko warte


 Powoli docierała do niego świadomość, że teraz to on jest don Kichotem. Upewnił się o tym całkowicie, gdy obejrzawszy się do tyłu spostrzegł, że w pewnej odległości, podąża za nim na ośle, niewątpliwy Sancho Pansa. Tak, nie mogło być już żadnych wątpliwości, don Kichot to on sam. Poczuł się szczęśliwy.
Przypadek Petera Pfeilla

 Jakie są konsekwencje takich faktów, nie trudno chyba się domyślić. Społeczeństwo poddane trującemu wpływowi chciwości i egoizmu, systematycznie je degenerującemu, ulega tym wpływom w coraz większym stopniu. Etyka staje się dla jego członków określeniem coraz bardziej relatywnym i mało precyzyjnym, pozbawionym stałych fundamentów, jako że zmiana systemu wartości, przesuwającemu się coraz bardziej w kierunku aksjologii handlowej, gdzie wszystko jest oceniane w kategoriach zysku i wszystko ma swój ekwiwalent pieniężny, deformuje zupełnie ich ogląd świata.
Etyka - 30.09.2004

– No i co pan na to, panie Naphta, co pan na to powie? Widzi pan co tu jest napisane. Jak pan w obliczu tego może się jeszcze upierać. – W odpowiedzi Naphta, gwałtownym ruchem wyrwał książkę z rąk Settembriniego, po czym powtórzył jego operację przeszukiwania stron sprzed chwili, następnie zaś, trafiwszy na poszukiwany przez siebie fragment powieści, z tryumfem wskazał mu palcem miejsce mające w jego opinii świadczyć na jego rzecz. Przez chwilę trwał tak w geście tryumfu, po czym wrzasnął:
Marzenie

 
Ludzie nie zdający sobie sprawy z jego niewidzialnej obecności, nie hamowali się zupełnie, mówiąc rzeczy często dla jego ojca a więc i dla niego niewymownie przykre. Poznał wtedy co znaczy, ludzka bezinteresowna zawiść, a także jak wiele osób, nie tylko wcale go nie żałowało, i nie myślało nawet o tym, aby mu w jakikolwiek sposób pomóc, ale nawet czerpało jakby z jego nieszczęścia, jakąś osobistą satysfakcję.
Humanus

 Czymś, co ma swój Sens Istnienia tylko wtedy, kiedy przyczynia się do realizacji tego, co Demiurg Kreator, sobie zamierzył. Tak więc decyzja Człowieka o niepodjęciu się Misji, zaprzecza sensowi jaki nadano Jego Istnieniu. Człowiek zatem może dokonać wyboru sprzecznego z zamierzeniami Demiurga, jednocześnie jednak pozbawia swoje Istnienie tego Sensu, jaki leży u podstaw Jego Bytu. Znowu więc pojawiło się pytanie – „Być, albo też nie być”. Może on przecież wybrać „Nie być”.
Sens Bytu

Jasne księżycowe światło zalewało swoim widmowym blaskiem, całą widoczną przestrzeń, wycinając z mroku nocy, ciemne bryły do-mów i majaczące głęboką czernią niewyraźne kształty dużych drzew. Gdzie-niegdzie w budynkach widać było okna rozświetlone światłem zapalonych ża-rówek. Ponieważ jednak była to pora głębokiej nocy, świateł tych było niewiele i może dlatego właśnie ich nikły w ogólnie ciemnej perspektywie blask, budził uczucie jakiejś nostalgii, czy może tęsknoty. 
Maciek

To było najzupełniej normalne. Tego właśnie należało oczekiwać. Ale ten dziwny człowiek? Skąd u diabła on się tu wziął? Przecież selekcja tych wszystkich, którzy mogli się znaleźć dzisiaj we wnętrzu kościoła była tak niezwykle ścisła. Skąd zatem ten przedziwny cudak?  Ten zaś ubrany był w dziwaczną białą szatę i rzemienne sandały na gołych stopach. 
Powrót Mesjasza

 Joanna jak dziś pamiętała, ten uroczysty dla ich domu dzień. Ojciec specjalnie w tym celu, wziął w fabryce wolny dzień, gdyż aby kupić instrument, musiał się udać do odległego o ponad 70 kilometrów, miasta wojewódzkiego. Wstał bardzo wcześnie, ale uprzedzona o jego planach Joasia, tego ranka spała bardzo lekkim snem i gdy tylko ojciec zaczął się po mieszkaniu krzątać, przebudziła się niemal natychmiast. Miała wtedy 5 lat.
Jeden Dzień z życia Joanny.

 
Leżał tam czas jakiś. Do przytomności przywróciło go uczucie że ktoś go mocno szturcha. Oprzytomniawszy ujrzał że z obu jego stron, stoją dwie gigantyczne mrówki. Po chwili zrozumiał, że mrówki są normalnej wielkości, jedynie trochę większe od niego, a ich rzekomy ogrom pochodzi z zupełnie zmienionych proporcji jego nowego świata. Teraz dopiero zrozumiał, jak straszliwymi potworami są mrówki. Wyglądały one jak jacyś niesamowici rycerze z baśni o potworach, zakuci w czarne z niebieska, stalowo opalizujące zbroje.
Zdarzenie


Skrawki wędlin były nieco wyschnięte, ale na pewno nie były popsute.
Zafundował ich sobie cały kilogram. Dokupił do tego za trzy złote, trzy kilo kapusty kiszonej. Wymiesza to wszystko, doda soli i już będzie miał wielki gar bigosu. Obiady i kolacje, co najmniej na tydzień. Kupił jeszcze bochenek chleba i 5 kilo ziemniaków. Został już co prawda, prawie bez pieniędzy, ale za to czuł się bezpieczny. Wiedział że przez najbliższy tydzień, nie zazna głodu. Zaniósł to wszystko do domu.
 Jeden Dzień Z Życia Bezrobotnego


Leżał w wielkiej płaskiej cynowej kadzi, wraz z licznymi współuczestnikami swojej niedoli. Kadź wypełniona była kawałkami lodu, boleśnie parzącymi swoim mroźnym dotykiem jego niczym nie osłonięte ciało. Oprócz lodu w kadzi było również pewna niewielka zresztą ilość wody, co dawało trochę ulgi jego skrzelom, rozpaczliwie poszukującym rozpuszczonego w wodzie tlenu. Obecność wody w kadzi nie była skutkiem jej celowego tam umieszczenia; po prostu w ciepłym pomieszczeniu lód zaczynał się roztapiać i stąd się wzięła właśnie ta woda. Mała ilość tlenu i niska temperatura sprawiły że Karp znajdował się w stanie bliskim letargowi, w każdym razie jego świadomość była mocno przytępiona. Mimo tego bardzo cierpiał.
Karp

Koniki polne rzecz jasna nie potrafią mówić, ale jakoś tam umieją się porozumiewać, przekazując sobie na poły telepatycznie, na poły mową znaków wszelkie informacje dla siebie istotne. Konik Polny zbliżył się do Flory - bo wiedział już że piękna muzykantka tak właśnie się nazywa. Wyczuł w niej ochotę do zacieśnienia wspólnej znajomości i do wspólnych figlów. W chwilę później już wirowali w powietrzu. Takich skoków i takich lotów Konik Polny jeszcze do tej pory nie zaznał. Wykonywali najprzeróżniejsze ewolucje, to kręcili śruby to rozkoszowali się swobodnym lotem, latając w powietrzu to pojedyńczo to wspólnie. Głównie jednak wspólnie, połączeni razem jakąś naturalną harmonią. To była prawdziwa rozkosz.
Konik Polny