poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lizawietta





 

Kilka dni temu, ktoś z moich dobrych znajomych bezpośrednio po zapoznaniu się z treścią wszystkich moich kocich opowiadań, powiedział mi w trakcie naszej wspólnej rozmowy:
– Wiesz co Stary, przeczytałem te twoje trzy opowiadania o kotach i nie powiem, nawet mi się one naprawdę spodobały. Szczególnie przypadła mi do gustu ta opowieść o Maćku. Tyle że wszystkie one niestety, kończą się tak smutno. Prawdę mówiąc dość mam smutków w życiu codziennym, wszakże nasza obecna rzeczywistość naprawdę nam ich nie szczędzi. Ale znam też twojego obecnego kota. Po prawdzie to wygląda on bardzo zabawnie, może by tak zatem, coś o nim?
Pomyślałem sobie wtedy; jak to się czasem dziwnie składa. Kiedyś kilka lat temu napisałem opowiadanie o kocie. Było nawet dość blisko do jego wydrukowania, w końcu jednak nic z tego nie wyszło. Potem już nie napisałem o żadnym kocie nawet jednego słowa i nagle proszę. W ciągu bardzo krótkiego czasu, napisałem dwie kocie opowieści i wygląda na to, że niebawem napiszę trzecią. Tyle czy naprawdę napiszę? No bo co właściwie można napisać o stworzeniu, które poza tym, że ma jak na kota dość oryginalny zwyczaj leżenia na plecach, prowadzi tak skrajnie jednostajny i uregulowany tryb życia, w dodatku jeszcze śpiąc po 18 – 20 godzin na dobę. Kiedy jednak przez chwilę zastanowiłem się nad dotychczasowym losem Lizawietty, niespodziewanie uświadomiłem sobie, że także w jej życiu miały miejsce wydarzenia dramatyczne, a nawet niezwykle dramatyczne, godne być może ich opisania.
Zacznę może od początku, jako że jedno z owych wydarzeń miało miejsce dokładnie na początku, znanej mi historii jej życia. Jesteśmy pośrodku obszernej wolnej przestrzeni, jednego z ostatnich osiedli mieszkaniowych, nie przypominających zagrożonej twierdzy. Zabudowa szeroka, domy stoją swobodnie z dala od siebie, nie ma wysokiego, metalowego ogrodzenia najeżonego groźną palisadą, ostrokończystych sztachet. Nie widzi się też krat w oknach, ani uzbrojonych strażników strzegących tej skupionej zwykle na niewielkiej przestrzeni, twierdzy. Dziwne to jakieś wszystko. Wolną przestrzeń przecinają asfaltowe alejki. Po jednej z nich spaceruje grupa kilku osób. Rozmawiają zapewne o czymś wesołym, co można założyć słysząc jak ich rozmowę przeplatają głośne śmiechy. Nagle coś się stało. Oto rozbawione osoby zamilkły, ucichł ich śmiech. Uwaga ich wszystkich skoncentrowała się na małym, może dwumiesięcznym kotku, który za nimi podążał, głośno przy tym płacząc. Kotek był przezabawny, jego bure futerko do złudzenia przypominało kolce jeża. Jednak jego płacz, wcale zabawny nie był. Było oczywistym, że zwierzątko zostało porzucone i że jeśli nie znajdzie się ktoś, kto się nim w miarę szybko zaopiekuje, musi nieuchronnie zginąć.
Tym razem kotek miał szczęście, jako że w grupie znajdował się chłopiec o czułym sercu, lubiący zwierzęta. Nie minęło więc wiele czasu gdy kotek chlipał mleczko, z podstawionego mu spodka. Na razie więc kotek był bezpieczny, ale rzecz nie była jeszcze bynajmniej zakończona. Okazało się bowiem, że w mieszkaniu do którego przybył, były już inne zwierzęta, mogące być dla małego kotka bardzo niebezpieczne. Jednym z nich był duży pies. Z tym kotek zapewne jeszcze by się jakoś dogadał, jeśli to można tak określić. Z drugim jednak, dużym, waranowatym jaszczurem, nie dogadał by się on z całą pewnością. Trzeba więc było niestety pomyśleć, o innym, bardziej bezpiecznym miejscu pobytu dla kotka. Traf chciał, że matka owego opiekuńczego chłopca, była bliską koleżanką mojej żony, stąd też dobrze wiedziała o tym, że moja żona bardzo lubi koty a także, iż w chwili obecnej nie ma u nas w domu kota. Po dwóch dniach już był. Początkowo nazywaliśmy go z racji jego cudacznego futra Jeżowcem. Potem gdy po jakimś czasie jego futerko wygładziło się a zwierzak okazał się być panienką, nazwaliśmy ją Lizawiettą.
Kolejne dramatyczne wydarzenie w życiu Lizawietty nastąpiło w kilka miesięcy później. Lizawietta nieźle już podrosła, ale do wielkości dorosłego kota brakowało jej jeszcze sporo. Było upalne lato. Tego dnia jak zwykle o poranku otworzyłem okno, aby przed wyjściem do pracy, przewietrzyć mieszkanie. Lizawietta wskoczyła na parapet wyglądając z ciekawością na szeroki świat. Zajęty szykowaniem się do wyjścia. nie miałem czasu aby się nią zajmować. Przed opuszczeniem domu zamknąłem okno, po czym wyszedłem z mieszkania. Lizawietty na oknie nie było, pomyślałem więc, że pewnie już się napatrzyła do woli i poszła gdzieś załatwiać jakieś inne swoje, kocie sprawy. Najpewniej wlazła gdzieś w któryś, z ulubionych przez siebie zakamarków i zasnęła. Tak przecież zdarzało się najczęściej.
Gdy po południu powróciłem do domu, pierwszym co zwróciło moją uwagę była nieobecność przy drzwiach, zwykle witającego mnie kota. To było zastanawiające. Niebawem powróciła z przedszkola córeczka, a kotek nadal się nie pojawił. To już zmuszało do myślenia, wtedy też rozpoczęły się coraz bardziej gorączkowe poszukiwania.
Kota jednak nigdzie nie było. I wtedy uprzytomniłem sobie, okoliczności towarzyszące mojemu wyjściu do pracy. Zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim, co poprzedzało moje opuszczenie mieszkania. – Ostatnim miejscem gdzie widziałem naszego zwierzaka było otwarte okno. Czyżby zatem ... – Natychmiast wybiegłem przed dom licząc na to, że biedny i pewnie bardzo przestraszony kotek, ukrył się w którejś z przykrytych potężnymi żelaznymi kratami, poziomych wnęk okiennych. Sam upadek z wysokości parteru, nie mógł dla kota być niebezpieczny. To jedno było pocieszające.
Traf chciał, że poprzedniej nocy na drodze biegnącej wzdłuż naszego domu, zginął kot. Ktoś kto usunął zabitego kota z jezdni, rzucił go właśnie na kratę jednego z piwnicznych okien. Była ona naszemu oknu najbliższa i tam też jak się okazało, siedziała nasza biedna kotka, głodna i przerażona. Wyobrażam sobie, co przeżywał biedny zwierzak, sam poza domem bez jedzenia a na dobitek jeszcze, mając niemal bezpośrednio nad głową nieżywego kota. Nie dziwi mnie zatem to, że po takich przeżyciach, Lizawietta nigdy już więcej na dwór nie wyszła, mimo iż siedzenie na parapecie i wyglądanie przez okno, nadal było jej ulubioną rozrywką.
Następne wydarzenie z gatunku dreszczowców, dotyczyło tylko mojej własnej osoby, jako że Lizawietta uczestniczyła w nim wyłącznie biernie. Znowu było lato i panowały ogromne upały, które tego właśnie roku dokuczyły wszystkim w sposób szczególny. Nic dziwnego więc, że wszystkie okna w swojej górnej części, pozostawały przez całą noc otwarte. Rodzina na parę dni opuściła mnie, byłem w domu sam z towarzyszącą mi Lizawiettą.
Któregoś dnia przebudziwszy się rankiem stwierdziłem, że wbrew temu co się zwykle działo, Lizawietty nie było nigdzie w pobliżu. Nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż nie było w tym w końcu, nic nadzwyczajnego. Wstawszy z łóżka jak zwykle udałem się do kuchni, aby obsłużyć kota napełniając mu jedzeniem jego miseczkę. To była zawsze pierwsza czynność jaką robiłem po przebudzeniu. Niepokój odczułem dopiero wówczas, kiedy moje czynności w kuchni nie wywołały żadnej kociej reakcji. Zwykle to właśnie Lizawietta swoim domaganiem się nakarmienia, kierowała moje kroki w stronę kuchni. Z czasem przeszło to w nawyk.
Tym razem kota jednak nie było, nie przyszedł także na moje wołanie. Obszedłem całe mieszkanie usiłując ją odnaleźć, nadal niestety bez żadnego skutku. To już było niepokojące, najgorsze jednak zdarzyło się w chwilę później, kiedy powróciłem do pokoju i otworzyłem okna na całą szerokość. Oto niemal na wprost okna na trawniku leżał zabity kot. Musiał go w nocy potrącić jakiś pojazd. Kot ten był dokładnie tak samo umaszczony jak Lizawietta. Taki sam pręgowany buras, czy zatem może dziwić iż w moim przekonaniu musiała to być Lizawietta. Przecież w domu jej najwyraźniej nie było, nie przyszła nawet na wołanie do miski, choć zwykle to ona wymuszała mój marsz do kuchni. Co innego jednak, mogłem wtedy pomyśleć. Myśl o tym, że w nocy Lizawietta wskoczyła na górną część okna, po czym zeszła na ziemię (mieszkamy na parterze, a więc nie miała by z tym kłopotów) narzucała się sama przez się. Tam zachłysnąwszy się wolnością a pozbawiona jakiegokolwiek doświadczenia łatwo mogła się stać ofiarą, szybko jeżdżących samochodów. Przecież jezdnię dzieliło od naszego okna, zaledwie kilkanaście metrów.
Czułem się jak sparaliżowany. Z przerażeniem myślałem; co powiem mojej małej córeczce, która Lizawiettę kochała tak bardzo. Myślałem wtedy – Muszę chyba wymyślić jakieś mniej tragiczne wyjaśnienie, może na przykład powiedzieć jej, że kotka po prostu od nas uciekła. To na pewno byłoby dla niej, o wiele mniej bolesne. I wtedy właśnie poczułem jak coś ociera się o moją nogę. Spojrzałem i oniemiałem. Tak, to była właśnie pogrzebana już niemal przeze mnie Lizawietta. Stała obok mnie i wpatrywała się we mnie swoimi żółto – zielonymi oczami.
Teraz zgodnie z chronologią zdarzeń przyszła pora na wydarzenie najbardziej nieprawdopodobne, niezwykle dramatyczne które cudem tylko nie skończyło się dla Lizawietty tragicznie. Nie było mnie wtedy w domu i wszystko to co się wówczas zdarzyło znam wyłącznie z opowiadania osób w nim uczestniczących. Pierwszą rzeczą która rzuciła mi się w oczy, natychmiast po moim wejściu do pokoju stanowiącego centralny punkt naszego mieszkania, była kompletnie przemoczona Lizawietta siedząca na jego środku i intensywnie wylizująca swoje mokre futerko. Z miny żony od razu wywnioskowałem, że zdarzyło się coś paskudnego i to wnioskując po zaskakującym wyglądzie naszej kotki, niechybnie musiało się wiązać z jej osobą. Tknięty złym przeczuciem, przyjrzałem się jej szczególnie dokładnie, nic jednak nadzwyczajnego poza faktem iż była cała mokra nie zdołałem dostrzec. Była cała i chyba najzupełniej zdrowa, tak to przynajmniej wyglądało. Co zatem się stało?
W końcu żona zaczęła opowiadać o wszystkim co się niedawno wydarzyło. Początkowo, poczuwając się chyba trochę do winy czyniła to odrobinę niechętnie, mimo tego jednak stopniowo ukazał się cały przebieg tego budzącego grozę, zupełnie niezwykłego zdarzenia. Otóż żona przygotowała na dzień dzisiejszy pranie. Załadowała brudną bielizną pralkę automatyczna, po czym na chwilę wyszła z łazienki. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, aby Lizawietta weszła do jej wnętrza i prawdopodobnie ułożyła się wygodnie do spania. Ponieważ o ile wiem, poprzednio nigdy tego nie czyniła zaskoczenie było zupełne. Żona zamknęła pralkę następnie zaś, wykonawszy wszystkie konieczne do tego czynności uruchomiła ją,  po czym spokojnie opuściła łazienkę przechodząc do kuchni. W chwilę później usłyszała niezbyt głośne drapanie, skojarzyła to natychmiast z kotem, który często ostrzył sobie pazury w wyznaczonym do tego dla siebie miejscu. Coś tu jednak było nie w porządku. Drapanie było jakieś inne i dochodziło nie z tego miejsca co zwykle. I wtedy nagle przyszło olśnienie. Nagłe niezbyt określone przeczucie zmaterializowało się w jednej chwili w jasno określoną myśl. Żona biegiem powróciła do łazienki, spojrzała na pralkę i zamarła ze zgrozy; za szybą oddzielającą od łazienki piorącą się bieliznę, widać było kręcącego się zgodnie z ruchem wirującego bębna kota. Dalej wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie. Pralka został natychmiast wyłączona i otwarta, chlusnęła woda zalewając łazienkę a wraz z nią z wnętrza pralki wypłynęła Lizawietta cała i zdrowa, bardzo jedynie przemoczona.
Ostatnim z wydarzeń jakie chciałbym jeszcze opisać był niecodzienny, bojowy wyczyn Lizawietty, kotki co prawda dużej i mocnej no ale przecież tylko kotki. Wszystko to co wówczas miało miejsce, wydarzyło się przy mnie jest więc to relacja bezpośredniego świadka. Pewnego dnia odwiedziła nas w naszym mieszkaniu pewna pani, właścicielka średniej wielkości psa, zaliczanego do psów myśliwskich. Zdarzyło się to nie po raz pierwszy i jak zwykle towarzyszył jej pies. Ponieważ był to pies myśliwski, widząc w tym zagrożenie dla naszej Lizawietty zamykaliśmy ją wtedy w drugim pokoju. Jakoś tak się jednak tym razem stało, że albo drzwi były niedokładnie zamknięte, albo też być może otworzyła je nasza mała jeszcze wówczas córeczka. Jakby jednak nie było stało się tak, że ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w pokoju gdzie przebywała owa pani ze swoim myśliwskim psem, niespodziewanie dla wszystkich pojawiła się nasza kocica.
Wydarzenia które w chwilę później nastąpiły miały przebieg tak błyskawiczny, że żadna interwencja kogokolwiek, zupełnie nie była możliwa. Tym co natychmiast rzuciło mi się w oczy był niecodzienny wygląd Lizawietty. Jak już pisałem Lizawietta jest kotką dużą, tak dużą jak spory kocur, teraz jednak jakby jeszcze urosła, wydawało się że jest co najmniej dwa razy większa niż zwykle. Wpatrując się w psa płomiennymi ślepiami cicho okrążyła go na przygiętych łapach, po czym znalazłszy się tuż poza nim wykonała nagły skok lokując się na jego grzbiecie, tuż poza głową. Wbiła się w jego skórę wszystkimi pazurami, zębami chwytając go za kark. Trudno jest opisać szok i przerażenie zaatakowanego psa. Kocia operacja musiała go chyba także nieźle zaboleć, bo zwierzę wyjąc z przerażenia i bólu rozpoczęło dziki galop wokół stołu. Widowisko jakim nas Lizawietta wówczas uraczyła, było jedynym w swoim rodzaju; wyglądała ona niczym jeździec na grzbiecie oszalałego konia galopującego pełnią sił.  Oto znowu Dawid rozgromił Goliata! Wszystko to trwało jedynie krótka chwilę, szybka interwencja sprawiła, iż zwierzęta zostały rozłączone, bojowa kotka została zamknięta w drugim pokoju, a w dalszym ciągu mocno przerażony pies cicho skomląc, tulił się do swojej właścicielki. Nauka udzielona owemu psu nie poszła w las. Jak opowiadała jego właścicielka, od tej pory kiedy tylko będąc ze swoją panią na spacerze, dojrzał on na ulicy jakiegokolwiek kota, natychmiast chował się poza nią. Czy Lizawietta także się czegoś nauczyła, tego niestety nie jestem w stanie stwierdzić, jako że jak na razie dalszych okazji dla sprawdzenia tego, jeszcze nie było.
Pisząc o tym wszystkim, mam w chwili obecnej w polu swojego widzenia bohaterkę opisanych tu, autentycznych wydarzeń. Siedzi sobie wygodnie na miękkim, wyściełanym krześle i o dziwi nawet nie śpi. Patrzy przed siebie szeroko otwartymi, wielkimi nawet jak na kota oczami, cała zastygła w bezruchu i tylko jej uszy są w nieustannym ruchu, wyłapując wszelkie dochodzące do nich dźwięki. Patrząc na to ciche, spokojne i tak łagodne z pozoru zwierzątko, aż trudno jest uwierzyć, że opisane tu historie, naprawdę mogły się jej przydarzyć.

15 listopada 2005.
Romuald Mioduszewski


Komentarze (1):

26 kwietnia 2012 06:26 , Anonymous Anonimowy pisze...

Bardzo ładnie napisane. Zauważyłam, ze łatwiej pisze się smutne kocie historie. Przynajmniej mnie, chuć ja napisałam tylko jedną. Jakoś nie umiem...? Nie próbowałam. Choć jestem kociara "od zawsze"

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna